Recenzje

Recenzja: Światło się mroczy – George R.R. Martin

Światło się mroczy - George R.R. Martin

Światło się mroczy - George R.R. Martin  Światło się mroczy – George R.R. Martin

Należę do osób, które czytane książki dzielą na kategorie. W moim przypadku są to: nie skończyłam i (być może w odległej przyszłości) podejmę drugą próbę dokończenia, skończyłam, lecz historia była dobra (lub niezbyt dobra), więc książka nie zostanie na mej półce oraz przeczytałam, zachwyciła i będę do niej co jakiś czas wracać.

„Światło się mroczy” przeczytałam niemal za pierwszym podejściem, lecz nie zagości na mej półce na dłużej, by po jakimś czasie ponownie powrócić do jej lektury. Poniżej kilka akapitów o tym, dlaczego.

Przed lekturą zapoznałam się z krótkim opisem książki dostarczonym przez wydawcę. Jest to zaledwie kilka zdań, które w moim odczuciu nie oddają klimatu powieści, spróbuję więc swoimi słowami przybliżyć Wam to, z czym się zmierzycie czytając „Światło się mroczy”.

Przede wszystkim niech nie zmyli Was autor – ten tytuł niewiele ma wspólnego z Georgem R.R. Martinem znanym z sagi „Pieśń Lodu i Ognia”. Książka odbiega od słynnego cyklu zarówno tematyką, jak i stylem pisania. Co prawda mamy intrygę, popłynie trochę krwi, a w tle przewinie się informacja o tym, że w opisywanym świecie istnieje magia, lub jej technologiczny odpowiednik, jednak opisywany świat jest daleki od królestwa Westeros. W tej książce trafimy do  rzeczywistości, w której ludzki gatunek wieki temu rozpoczął ekspansję poza Układ Słoneczny. Między innymi na planetę Worlorn. Planetę, która miała swoje dni chwały, lecz te dni przeminęły i obecnie życie na Worlornie ma się ku końcowi.

Dirk t’Larien po rozstaniu z ukochaną Gwen Delvano, żyje wspomnieniami i prześlizguje się przez kolejne dni, nie ciesząc się tym, co przynoszą. Gdy otrzymuje szeptoklejnot, przedmiot, w którym zachowane są dawne uczucia do Gwen, po chwili wahania rusza w podróż, by spotkać ukochaną. W powrocie upatruje szansy na przywrócenie tego, co było. Liczy, że Gwen wróci do niego i jego życie znów odzyska sens.

Przybywszy na miejsce spotkania, odległą planetę Worlorn, z której przyjechał szeptoklejnot, przeżywa rozczarowanie – pani jego serca wydaje się nie odczuwać nostalgii ani względem Dirka, ani uczucia, które ich kiedyś łączyło. Co więcej, szybko okazuje się, że w jej życiu jest ktoś inny. Próbując zbliżyć się do kobiety, Dirk poznaje historię planety, na którą przybył. Poznaje też jej obecnych lokatorów począwszy od pracującego z Gwen Kimdissianina, po tych którzy przybyli z Dumnego Kavalaanu.

Worlorn jest planetą, która umiera. Oddala się od gwiazd, które niegdyś ją ogrzewały. Coraz mniej światła sprawiło, że ten kto może opuszcza Worlorn. Sprowadzone rośliny i zwierzęta wrażliwe na zmiany środowiskowe już wyginęły. Pozostały silniejsze gatunki, lecz i ich czas powoli przemija. Ludzie, którzy zostali są jak dzieci z „Władcy much” (nie mam na myśli serialu). Powracają do zasad, które tak zwany cywilizowany świat odrzucił.

Dość szybko zaczyna się odnosić wrażenie, że historia miłości Dirka i Gwen powstała tylko po to, by trafili oni na Worlorn, a Martin mógł się skupić na opisie historii kultur nielicznych mieszkańców zaludniających znany bohaterom Wornlorn. Autor robi to po mistrzowsku i wszyscy, których fascynuje temat „co może się stać, gdy uda nam się sięgnąć gwiazd i na nich zamieszkać” nie poczują się zawiedzeni.

Wielki plus dla autora za to, że pozwala spojrzeć na zachowanie obecnych mieszkańców Worlornu z różnych perspektyw. Wytłumaczyć, jak dawne zwyczaje, a w zasadzie „ogólne  przeświadczenie o tym, co jest dawnym zwyczajem, bo prawda może być trudna do zaakceptowania” odbijają się na zachowaniach we współczesności. Zwykle bywamy ograniczeni przez to, jak postrzegamy inność: kultury, religie, narodowości i grupy społeczne. Patrzymy na nie osądzając je naszą moralnością i życiowym kodeksem. W „Światło się mroczy” znajdziecie również próby spojrzenia na to, co inne z różnych  perspektyw.

Powieść czyta się przyjemnie. Mnogość obcych nazw i terminów na początku jest nieco przytłaczająca, jednak wraz z lekturą, część pojęć się wyjaśnia. Głupia sprawa, że muszę o tym wspominać, ale niestety nie bywa to oczywiste: nie znajdziecie w tej książce rażących błędów stylistycznych, interpunkcyjnych, czy zwrotów (poza tytułem, o tym niżej), które sprawiają, że „wybijamy się” z rytmu czytania. Tłumacz i redakcja „dali radę”.  Oprócz tytułu. Gdyby „Światło się mroczy”, w oryginale „Dying of the light”, wziął udział w konkursie na najzgrabniej przetłumaczony tytuł, nie zająłby wysokiego miejsca. Nie wiedziałam, że światło może się mroczyć. Gdyby gasło, umierało, brzmiałoby to jakoś rozsądniej. Niemniej się bardzo oryginalnie mroczy. Niech i tak będzie – było światło, jest mrok, więc „światło się zmroczyło”.

Podsumowując – plus za świetnie oddany klimat umierającej planety, epickie historie narodów (kultur) oraz tekst „Zimno nadejdzie.” (strona 34).

Na minus zaliczę: niewiarygodną, absurdalną historię miłosną, której mogłoby nie być. Również postacie Dirka i Gwen nie zaskarbiły sobie mojej sympatii. Do końca książki nie zrozumiałam, co kierowało nimi, że zachowywali się tak, jak zostało to opisane. Te dwa aspekty sprawiły, że nie mogę „Światło się mroczy” z czystym sumieniem polecić każdemu fanowi Martina, czy science fiction. Niemniej warto ją przeczytać i jeśli nie będziecie zgrzytać zębami czytając o uczuciach Dirka (na szczęście nie jest tego dużo), w lekturze tej książki znajdziecie dużo przyjemności.