Kiedy podarowałam Dietę Buddy swojej cioci, która od lat zmaga się z nadwagą (i z wielkim zacięciem opowiada o tym przy każdym rodzinnym spotkaniu…), ta popatrzyła na mnie mocno zdziwiona i powiedziała: „No coś ty, Agnieszka, nie będę się żywić jak jakiś buddyjski mnich!”. Poprosiłam ją, żeby przeczytała książkę, zanim kategorycznie stwierdzi, że to nie dla niej. Posłuchała mojej rady. Po paru dniach przez telefon podziękowała mi słowami: „Fenomenalna! Ten cały Budda tysiące lat temu wiedział więcej niż obecnie mój dietetyk z poradni dla otyłych!”. 😀

Dieta Buddy – od zawsze na czasie

Tytuł książki może sugerować, że faktycznie mamy do czynienia z poradnikiem, który każe nam żywić się wyłącznie pędami roślin, jak ognia unikać mięsa, a posiłki spożywać siedząc po turecku i koniecznie pałeczkami lub rękoma. Tymczasem fakt, że książka inspirowana jest naukami Buddy, absolutnie nie oznacza, że oderwana jest od realiów XXI wieku i nie bierze pod uwagę naszych codziennych przeszkód, które stają (bądź które sami sobie stawiamy…) na drodze do zachowania odpowiedniej wagi i regularnego zdrowego odżywiania.

Nie ważne co, ważne kiedy

Najważniejszym przekazem płynącym ze stron Diety Buddy jest to, abyśmy jedli w odpowiednich godzinach. Obecny tryb życia często zmusza nas do tego, abyśmy spożywali posiłki o różnych porach dnia i nocy. No właśnie – nocy też! Autorzy książki przypominają – nasz układ trawienny nie jest stworzony do tego, aby pracować non stop. A ci, którzy zmuszają go do tej ciężkiej harówki, narażają się nie tylko na nadwagę, ale i problemy ze snem, złe samopoczucie i cały szereg chorób. Najlepsze dla naszego organizmu jest więc jedzenie w trybie 9-godzinnym. Z początku może się to wydawać dziwne lub niewykonalne. Ale przecież każda zmiana – a szczególnie ta pozytywna – wymaga od nas swoistych wyrzeczeń. W tym wypadku przede wszystkim lepszego zorganizowania i samodyscypliny. Bo to, co z początku wydaje się nam trudne do wdrożenia w życie, stopniowo staje się zdrową rutyną, którą przestajemy postrzegać jako przeszkodę czy utrudnienie.

Jedz, ćwicz, odpoczywaj, śpij

Książka mówi też o innych rzeczach, na które być może zwracamy zbyt małą uwagę w naszym codziennym życiu. Porusza np. temat jedzenia drugiego śniadania lub lunchu w pracy. Przecież to takie ważne! A w dzisiejszych czasach niestety notorycznie zdarza się nam jeść coś „na szybko”, między jednym a drugim spotkaniem, wysłaniem jednego, a drugiego maila lub między zmienieniem dziecku pieluchy, a posprzątaniem kuchni. Czytając tę książkę, uświadomiłam sobie, że lunch jem często, patrząc na monitor lub pochłaniam go z prędkością światła, przeglądając przy tym coś na telefonie. Nie daję sobie odpocząć od pracy i nie cieszę się tym, że jem. W rezultacie bezmyślnie wypełniam swój żołądek i pozbawiam zbawiennej dla własnej efektywności przerwy. Bez sensu…

Na podstawie nauk Buddy, autorzy poruszają całą gamę innych tematów. Pokazują m.in. jak odróżnić prawdziwy głód od nieposkromionego apetytu. Doradzają, jak długo należy spać, aby czuć się dobrze i jak dobierać wspomagającą dietę aktywnością fizyczną. Książka udowadnia, jak wszystkie elementy naszego funkcjonowania są ze sobą ściśle powiązane: błędy żywieniowe mogą oznaczać również problemy ze spaniem, nerwicę, a nawet depresję. Nie wierzę, że istnieje ktoś, kto od czasu do czasu nie zagryza złego samopoczucia śmieciowym jedzeniem w nadziei, że dzięki temu poczuje się lepiej. W konsekwencji – czuje się jeszcze gorzej i wpędza w błędne koło i jeszcze gorszy nastrój. Dieta Buddy pomaga ograniczać takie zachowania.

Budda akceptuje błędy

I na koniec jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – ta książka zakłada, że czytelnik jest człowiekiem! Niesamowite, prawda? Brzmi to jak żart, ale prawdą jest, że wiele poradników pisanych jest tak, jakbyśmy zawsze i wszędzie zobligowani byli do robienia rzeczy od A do Z, stosowali się zawsze do sztywnych reguł, a każde wyłamanie traktowali jako osobistą porażkę. Tymczasem Dieta Buddy mówi również o tym, że wolno nam od czasu do czasu pooszukiwać. Zjeść coś, czego normalnie nie jemy i nie czuć się z tego powodu jak przestępcy. Nie wiem, jak innym, ale mnie to podniosło na duchu.

Polecam tę książkę wszystkim. Niezależnie od wyznawanej religii (wcale nie trzeba być religijnym, aby stosować dietę Buddy) ani od tego, czy jesteście grubi, czy chudzi, jecie mięso czy nie (jak się okazuje, Budda wcale nie był wegetarianinem). Bo dzięki prostym poradom w niej zawartym lepiej poznacie swoje ciało i sposób funkcjonowania organizmu – a to z całą pewnością pomoże wam naprawić swoje żywieniowe nawyki i poczuć się zdrowiej. Mam też nadzieję, że moja ciocia za jakiś czas przestanie opowiadać o tym, jaka jest niezadowolona z powodu swojej wagi, a w zamian – pełna optymizmu i pozytywnej energii – zacznie oświecać współbiesiadników, co powinni zrobić, aby czuć się tak świetnie, jak ona. Dam wam znać…